piątek, 18 stycznia 2013

Kolejna noc w terenie



Z czwartku na piątek kolejna noc w terenie. Tym razem pełna problemów, czyli tak jak powinno być.
A więc... przyznam się szczerze że mi się nie chciało, och jak wyjątkowo mi się nie chciało. W tej sytuacji nazwać to co czułem „nie chciało” to tak, jakby Wielki Kanion nazwać wgłębieniem, no ale zmusiłem się bo gdzieś tam w głębi serca wiem że dopiero na trasie zrozumiem co to znaczy nie chcieć. Oprócz standardowego wyposażenia, zabrałem ze sobą także prototyp wózka który będę ciągnął. Nie pisałem o tym wcześniej, ale za każdym razem nie zabieram jednej losowej rzeczy ze swojej listy, czy to młotka, czy karimaty, żeby przygotować się na tego typu niespodzianki – tym razem nie zabrałem latarki. Po dotarciu pod bramę obiektu, okazało się że kłódka która na samym początku moich treningów otwierała się bez najmniejszych problemów (o czym zresztą pisałem) zbuntowała się na tyle że nie chciała wpuścić w swoje czeluści nawet klucza, nie marząc już nawet o otwarciu zamka.
Tak jak pokonanie trzymetrowej bramy nie stanowiło większego problemu, ani dla mnie, ani dla plecaka tak już przeniesienie sanek na drugą stronę było bardzo ciekawą formą rozrywki.

Na skutek pracy fizycznej zaczęło mi się troszeczkę bardziej chcieć, ale znowu nie na tyle żeby po głowie przestały się błąkać myśli zachęcające mnie do kapitulacji. Następnie okazało się że gdy w sobotę musiałem się pospiesznie zbierać, zapomniałem zabrać młotka.

- Dobra – myślę – bez młotka będę znów się z tymi śledziami babrał godzinę, dzisiaj zajmę się tylko testowaniem sanek.
- A może jednak pójdziesz i poszukasz tego młotka w miejscu gdzie ostatnio rozbijałeś namiot?
- Nie ma szans, jest po dwunastej w nocy, nie mam latarki, napadało 30 centymetrów śniegu, lepiej odpuścić...

Młotek znalazłem i to o wiele szybciej niż podejrzewałem, rozbicie namiotu poszło mi wyjątkowo szybko jeśli nie liczyć faktu że zima pokonała trzy z moich śledzi – już od kilku tygodni wybieram się do sklepu po zimowe odpowiedniki, no ale chyba trafię tam dopiero jak stracę jeszcze ze dwa śledzie.

Z roztopionego śniegu zaparzyłem sobie herbatę oraz zrobiłem zupkę chińską i musze przyznać że coraz sprawniej obsługuję moją kuchenkę benzynową – co zimą nie jest ani proste, a już na pewno szybkie.

Termometr na zewnątrz pokazywał -3 stopnie, ja zanurzyłem się w śpiwór i zasnąłem. Po dość chłodnym przebudzeniu coś mi nie pasowało. Przy -3 stopniach na dworze, nie powinienem mieć w namiocie -3 stopni (zimniej niż przy -10!), przywieziona z domu butelka wody która leżała obok mnie nie powinna zamarznąć, a telefon nie powinien się rozładować przez 6 godzin (wprawdzie nie był naładowany do pełna, ale to i tak za szybko). W śpiworze nie było za ciepło, ale na zewnątrz było znacznie gorzej. „Siłą woli” nałożyłem na siebie ubranie (nie działam teraz w tym którego będę używał na wyprawie, tylko w trochę zimniejszym), założyłem zamrożone buty i po prostu poszedłem pobiegać żeby rozgrzać ciało. Kiedy jest naprawdę zimno, mózg człowieka działa z pewnym opóźnieniem (podobnie jak urządzenia elektroniczne działające w niskiej temperaturze), dlatego zawsze najgorsze są poranki, jak już wyrwiemy się z tego letargu dalej jakoś to będzie. Wczoraj nocy popełniłem straszny błąd z moimi rękawiczkami „roboczymi” i musiałem używać narciarskich. Zrobienie w nich czegokolwiek jest sztuką samą w sobie, ale taka jest kara za błędy które jeszcze teraz – podczas przygotowań – mogę popełniać.

O godzinie 8.00 sprawdziłem na termometrze rtęciowym oddalonym od mojego namiotu o kilkanaście metrów temperaturę: wynosiła -9 stopni, podczas gdy mój termometr elektroniczny wskazywał -4. Komu wierzyć? Po zjedzeniu śniadania instant zacząłem testować prototyp moich sanek, zapowiada się naprawdę nieźle, ale na razie nie zdradzam szczegółów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz