Z czwartku na piątek kolejna noc w terenie. Tym razem pełna
problemów, czyli tak jak powinno być.
A więc... przyznam się szczerze że mi się nie chciało, och
jak wyjątkowo mi się nie chciało. W tej sytuacji nazwać to co czułem „nie
chciało” to tak, jakby Wielki Kanion nazwać wgłębieniem, no ale zmusiłem się bo
gdzieś tam w głębi serca wiem że dopiero na trasie zrozumiem co to znaczy nie
chcieć. Oprócz standardowego wyposażenia, zabrałem ze sobą także prototyp wózka
który będę ciągnął. Nie pisałem o tym wcześniej, ale za każdym razem nie
zabieram jednej losowej rzeczy ze swojej listy, czy to młotka, czy karimaty,
żeby przygotować się na tego typu niespodzianki – tym razem nie zabrałem
latarki. Po dotarciu pod bramę obiektu, okazało się że kłódka która na samym
początku moich treningów otwierała się bez najmniejszych problemów (o czym
zresztą pisałem) zbuntowała się na tyle że nie chciała wpuścić w swoje czeluści
nawet klucza, nie marząc już nawet o otwarciu zamka.
Tak jak pokonanie trzymetrowej bramy nie stanowiło większego
problemu, ani dla mnie, ani dla plecaka tak już przeniesienie sanek na drugą
stronę było bardzo ciekawą formą rozrywki.
Na skutek pracy fizycznej zaczęło mi się troszeczkę bardziej
chcieć, ale znowu nie na tyle żeby po głowie przestały się błąkać myśli
zachęcające mnie do kapitulacji. Następnie okazało się że gdy w sobotę musiałem
się pospiesznie zbierać, zapomniałem zabrać młotka.
- Dobra – myślę – bez młotka będę znów się z tymi śledziami
babrał godzinę, dzisiaj zajmę się tylko testowaniem sanek.
- A może jednak pójdziesz i poszukasz tego młotka w miejscu
gdzie ostatnio rozbijałeś namiot?
- Nie ma szans, jest po dwunastej w nocy, nie mam latarki,
napadało 30
centymetrów śniegu, lepiej odpuścić...
Młotek znalazłem i to o wiele szybciej niż podejrzewałem,
rozbicie namiotu poszło mi wyjątkowo szybko jeśli nie liczyć faktu że zima
pokonała trzy z moich śledzi – już od kilku tygodni wybieram się do sklepu po
zimowe odpowiedniki, no ale chyba trafię tam dopiero jak stracę jeszcze ze dwa
śledzie.
Z roztopionego śniegu zaparzyłem sobie herbatę oraz zrobiłem
zupkę chińską i musze przyznać że coraz sprawniej obsługuję moją kuchenkę
benzynową – co zimą nie jest ani proste, a już na pewno szybkie.
Termometr na zewnątrz pokazywał -3 stopnie, ja zanurzyłem
się w śpiwór i zasnąłem. Po dość chłodnym przebudzeniu coś mi nie pasowało.
Przy -3 stopniach na dworze, nie powinienem mieć w namiocie -3 stopni (zimniej
niż przy -10!), przywieziona z domu butelka wody która leżała obok mnie nie
powinna zamarznąć, a telefon nie powinien się rozładować przez 6 godzin
(wprawdzie nie był naładowany do pełna, ale to i tak za szybko). W śpiworze nie
było za ciepło, ale na zewnątrz było znacznie gorzej. „Siłą woli” nałożyłem na
siebie ubranie (nie działam teraz w tym którego będę używał na wyprawie, tylko
w trochę zimniejszym), założyłem zamrożone buty i po prostu poszedłem pobiegać
żeby rozgrzać ciało. Kiedy jest naprawdę zimno, mózg człowieka działa z pewnym
opóźnieniem (podobnie jak urządzenia elektroniczne działające w niskiej
temperaturze), dlatego zawsze najgorsze są poranki, jak już wyrwiemy się z tego
letargu dalej jakoś to będzie. Wczoraj nocy popełniłem straszny błąd z moimi
rękawiczkami „roboczymi” i musiałem używać narciarskich. Zrobienie w nich
czegokolwiek jest sztuką samą w sobie, ale taka jest kara za błędy które
jeszcze teraz – podczas przygotowań – mogę popełniać.
O godzinie 8.00 sprawdziłem na termometrze rtęciowym
oddalonym od mojego namiotu o kilkanaście metrów temperaturę: wynosiła -9
stopni, podczas gdy mój termometr elektroniczny wskazywał -4. Komu wierzyć? Po
zjedzeniu śniadania instant zacząłem testować prototyp moich sanek, zapowiada
się naprawdę nieźle, ale na razie nie zdradzam szczegółów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz