Kilka nocy temu znów udało mi się
wyrwać teren. Oczywiście z uwagi na okres przedświąteczny, oraz na słupek rtęci
który przez ostatnie dni, nie spadał poniżej pięciu stopni Celsjusza wyjazdy
pod namiot musiały zostać zawieszone. Nie za ciekawe są dla mnie również
prognozy pogody, według których do Świąt ma nie spaść ani jeden płatek śniegu –
na szczęście będą ujemne temperatury, więc mam wielką nadzieję że jeszcze przed
świętami uda mi się wyskoczyć pod namiot.
No ale wracając do tematu, dlaczego piszę że wyrwałem się w
teren, a nie na przykład pojechałem czy wyszedłem? Bo była to prawdziwa
ucieczka z okopów monotonii.
Wyjazd zaplanowałem na pierwszą w nocy, jednak mój nowy
telefon nie za bardzo chciał pogodzić się z faktem że przez najbliższe kilka
godzin będzie mi służył wyłącznie za GPS, więc dopiero w okolicach drugiej w
nocy, z sakwami przypiętymi do bagażnika rowerowego ruszyłem po wyznaczonej
wcześniej trasie.
Potrzebowałem tego by wsiąść na rower i zrobić te 40 kilometrów, potrzebowałem
pojeździć po pustych ulicach i pobyć sam na sam z własnymi myślami. Wiele osób
zarzuca mi że jazda rowerem w nocy jest wyjątkowo niebezpieczna, bo pijani
kierowcy, bo mała widoczność, bo diabeł polem biega.
Jeżeli jeździsz rowerem po polskich drogach, każdego
kierowcę musisz traktować jako potencjalne zagrożenie. Dla nich nie ważne jest
że drugi pas jest pusty i tak wyprzedzą Cię „na styk” bo niby dlaczego nie?
Kierowca tira, nie zastanowi się że te kilkadziesiąt ton które mija Cię w
odległości kilkunastu centymetrów sprawia że krew w Twoich żyłach na moment
zamarza. Zresztą nie chodzi tu tylko o kierowców zawodowych. Starałem się
znaleźć jakiś związek pomiędzy marką , rozmiarem auta czy rodzajem auta, a manewrem
wyprzedzania rowerzysty – nie znalazłem. Niestety, ale 95% polskich kierowców to
ludzie bez wyobraźni, za to z żyłką rajdowca.
Pamiętam jak jechałem rowerem nad morze i w pewnym momencie
z naprzeciwka nadjechał tir – nie wiem jaki ładunek przewoził, ale podmuch
który stworzył wyhamował mnie z dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę do
trzech...
Trasę zaplanowałem z Katowic, przez Mikołów, Łaziska Górne, Gostyń
i Kobiór. Miasto w godzinach nocnych jest niesamowite, puste nieme ulice,
spowity mgłą horyzont i żółte migoczące światła, czyli spokój i cisza, taka
mała namiastka gór. Do godziny trzeciej trasa nie sprawiała żadnych problemów,
później zrobiło się odrobinę ciekawiej.
Zaczęły pojawiać się mgły, a drogi pokryły się cieniutką,
gładką niczym powierzchnia lustra warstwą lodu. Było tak ślisko, że tylne koło
momentami buksowało nawet na prostych odcinkach, a przy podjazdach traciłem
nawet ¾ obrotu. Jednak najgorsze były zjazdy, ale w końcu nie wyjeżdża się w
grudniu o drugiej w nocy na rower, z nadzieją że podczas przejażdżki pojawi się możliwość by wraz z ukochaną osobą wylegiwać na skąpanej w słońcu polanie i zajadać
ciasteczka :)
Podczas pierwszych zimowych wyjazdów na tylnym hamulcu
ustawiłem dość duży luz, dzięki czemu szczęki nie chwytały koła od razu, tylko
robiły to stopniowo - w ten sposób odpowiednio manipulując dociskiem klocków mogłem
skutecznie (choć powoli) hamować nie wpadając w poślizg.
I tak jechałem samotnie przez noc, delektując się błyszczącą
nad miastem świetlistą łuną, mgłami które znacznie ograniczały widoczność, oraz
ozdobami świątecznymi migoczącymi na mijanych budynkach i ulicach.
Na stację kolejową przyjechałem na dwadzieścia minut przed
planowanym przyjazdem pociągu. W budynku znajdował się automat w którym można
było zakupić bilet, jednak jego obsługa przerosła moje możliwości i po
dziesięciu minutach dałem sobie spokój.
Przed wyjazdem sprawdziłem że najbliższy pociąg w którym
istnieje możliwość przewozu roweru jedzie dopiero za kilka godzin, ale czy
powinienem się tym przejmować? Z uśmiechem na twarzy i pewnością siebie można
wejść tam gdzie pesymiści i smutasy nigdy nawet nie zajrzą.
Tak więc po kilku minutach zobaczyłem skład którego zupełnie
się nie spodziewałem... nadjechała szara śmierć. Były to zaledwie trzy, albo
dwa wagony z wąskimi wysokimi wejściami i przedziałami - przez chwilę naprawdę
sądziłem że nie uda mi się tam wejść z rowerem. Licząc się z tym że w każdej
chwili mógł się pojawić konduktor i powiedzieć:
- Panie, gdzie z tym rowerem? Nie widzi Pan że za wąsko.
Postawiłem rower na tylne koło i płynnym ruchem wszedłem do
środka. Do podobnego wagonu ładowałem kiedyś rower w Gdańsku, tyle tylko że
wtedy ważył 40 kg
i miał przytroczony namiot oraz śpiwór – więc jakieś tam doświadczenie w pakowaniu
roweru do pociągu mam :)
Po chwili podeszła do mnie Pani konduktor i z lekkimi nie
wartymi wspomnienia trudnościami sprzedała mi bilet. Przyjemną niespodzianką
okazał się fakt, że brak możliwości przewozu roweru skutkuje tym że Pani w
swoim urządzonku nie ma odpowiedniej opcji która pozwoliłaby wliczyć przewóz
roweru do ceny biletu, zresztą komu przeszkadza rower w pustym pociągu o
czwartej rano?
bardzo fajny opis..pozdrawiam Cię kolego!
OdpowiedzUsuńRower nocą to jest to! A jeszcze zimą ;) Na jakim rowerze kolega jeździ?
OdpowiedzUsuń