We wtorek znów pojechałem pod namiot, tym razem jednak
warunki były zupełnie inne niż poprzednio. Temperatura nie wynosiła – 10
stopni, a zaledwie radosne -3. Pomimo faktu że wskazówka zegara zbliżała się
już do północy, niebo było wyjątkowo jasne, a duży kontrast pomiędzy śniegiem,
a innymi obiektami zapewniał doskonałą widoczność.
Tak więc zauroczony, malowniczo spadającymi płatkami śniegu
włożyłem klucz do zamka kłódki. Klucz przekręcił się bez problemu, a ja znów
miałem przed sobą wizję kilkunastu godzin które spędzę sam na sam z przyrodą, z
dala od miejskiego zgiełku.
Po wejściu zamknąłem za sobą bramę i ruszyłem w poszukiwaniu
odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu. Brodząc po kostki w śniegu
uświadomiłem sobie że coś jest inaczej niż poprzednio. Miałem nieodparte
wrażenie że ktoś mnie obserwuje...
Zostawiłem plecak i ruszyłem na mały obchód. Wszystko było
pokryte świeżą warstwą dziesięciocentymetrowego śniegu, więc bez problemu
mógłbym stwierdzić czy ktoś faktycznie przebywa tutaj razem ze mną. Niestety –
a może na szczęście - w pobliżu pięćdziesięciu metrów, nie znalazłem żadnych
śladów świadczących o tym że ktoś faktycznie mógł mnie obserwować. Wróciłem do
plecaka wyjąłem namiot, oczyściłem podłoże ze śniegu i zacząłem z mozołem
wbijać śledzie w zmrożoną ziemię. Jednak wrażenie, że ktoś intensywnie się we
mnie wpatruje nadal mnie nie opuszczało...
Rozbijając namiot konfrontowałem ze sobą moje wewnętrzne
przeczucie, oraz stan faktyczny z którym zetknąłem się podczas „obchodu”. Może
to za sprawą leżącej na dnie plecaka książki Stephena Kinga, która mnie mocno
wciągnęła – zresztą jak każda książka, która wyszła spod jego pióra – zrobiłem
się... no cóż, nieco podejrzliwy?
Gdzieś przy wbijaniu szóstego śledzia, kątem oka zobaczyłem
czarny kształt który przebiegł za moimi plecami. W takich sytuacjach ludzie
często myślą „na pewno mi się przewidziało” starając się zanegować to co
właśnie zobaczyli, czy czego doświadczyli. Bardzo ciekawie na ten temat piszę
Amanda Ripley w książce „Instynkt Przetrwania, jak przetrwać katastrofę”.
Jednak ja wiedziałem ze mi się nie zdaje, oraz wiedziałem
też że to nie człowiek. Wiedząc już że żaden psychopata nie czai się w
krzakach, nie przerywając swojej pracy dyskretnie obserwowałem co się dzieje
wokół mnie.
Kilka minut później doszedłem do wniosku że to nie jeden
„cień”, a kilka biega wokół mnie i najwyraźniej nie wie czy sklasyfikować mnie
jako coś neutralnego, czy wrogiego.
Jak się okazało, te „tajemnicze cienie” to cztery koty – z
czego trzy były całe czarne, a jeden biało czarny – które pewnie uznały mnie za
niezła atrakcję, lub myśląc bardziej jak zwierze za kogoś kto rzuci im coś do
jedzenia.
Stwierdziłem że skoro miały tyle odwagi żeby do mnie
podejść, to ja nie mam nic przeciwko temu żeby je nakarmić. Z racji tego że
jedzenie które miałem w plecaku wymagało podgrzania, zabrałem się za rozpalanie
ogniska.
Gdy drewno zaczęło płonąć stałym płomieniem, jeden z kotów –
którego nazwałem Gapa – przysiadł na krawędzi blasku rzucanego przez wznoszące
się do góry płomienie, zamarł niczym kamienny pomnik i obserwował co robię. Pozostałe trzy koty nie były tak odważne jak Gapa i trzymały
się bardziej na uboczu, co chwilę zmieniając swoją pozycję.
Gdy włożyłem menażkę w sam środek ogniska, poinformowałem Gapę
i towarzyszy że jak tylko zbliżą się do mojego posiłku, to w najlepszym wypadku
same trafią na talerz i poszedłem nad jezioro przynieść trochę wody, która
przyda mi się później do umycia naczyń.
Wracając zauważyłem że mali partyzanci kręcą się przy
ognisku i chętnie zjedliby zawartość mojej menażki, ale bardziej od moich słów
bardziej przejęły się strzelającymi wokół naczynia płomieniami. Szczerze mówiąc
miałem świadomość że głodny kot, słucha się tak bardzo jak kto najedzony, czy
jakikolwiek inny kot, więc przed odejściem dorzuciłem do ogniska kilka
grubszych kawałków brzozy, które sprawiły że moja kolacja została oddzielona od
kotów swojego rodzaju ognistym murem.
Po zjedzeniu kolacji – którą podzieliłem się z nocnymi
partyzantami - umyłem naczynia i wskoczyłem do namiotu. Temperatura na zewnątrz
utrzymywała się na poziomie -3 stopni, a w środku panowało przyjemne 4,5
stopnia.
Zapadając w sen słyszałem biegające w pobliżu koty i
stwierdziłem że ich obecność świadczy o tym, że nikt inny poza nimi i mną nie
przebywa w pobliżu. Skoro do mnie skradały się tyle czasu, w sytuacji gdyby
pojawiła się kolejna osoba na pewno znów by ucichły i schowały się w cieniu.
Będąc już w tym przyjemnym miejscu, w którym sen styka się z
jawą usłyszałem nietypowy ryk, który zbliżał się do mojego namiotu. Na
kilkanaście centymetrów przed namiotem jeden z kotów zaczął toczyć walkę z
drugim, a mnie ogarnęła refleksja czy dzisiaj uda mi się usnąć, czy też co
chwilę będą mnie budziły odgłosy kocich zabaw...
Pogrążony w tej refleksji usnąłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz